Kto to jest Martin?

Jedno z najpopularniejszych pytań towarzyskich w Polsce brzmi: "na kogo głosujesz".

Innym, też popularnym jest "czy Bóg istnieje".

Wiele osób dziwi się głośno, kiedy odkrywają, że mam taki a nie inny stosunek do Boga. A zdziwienie jest tym większe, że ewidentnie mam mózg. Wszystko co robię o tym świadczy. Jak to więc możliwe, że jako gorący zwolennik mózgu nie jestem ateistą?

Są też i specjaliści od Boga (jeżeli mieszkasz w Polsce to na pewno takich znasz), którzy dowodzą mi chętnie i za darmo, że się mylę zupełnie w temacie Boga i tematach pokrewnych. To się nazywa w slangu chrześcijańskim "jesteś zwiedziony". Ba, kto nie jest!

Obie te grupy dochodzą do swoich wniosków za pomocą wnioskowania, rozumowania, wyobrażeń i teorii.

Uważam, że zdanie ludzi tych w temacie Boga jest tyle warte, co poglądy ucznia podstawówki na temat prowadzenia spółki z o.o.

A ja nie wierzę w Boga katolickiego, muzułmańskiego ani protestanckiego. I nie dlatego postanowiłem żyć z tym swoim Bogiem, że się tu czy tam urodziłem. Nie dlatego, tradycja. Nie dlatego, że mnie gdzieś zapisano albo mnie ktoś pokropił świętą wodą, kiedy nie mogłem jeszcze protestować.

Ani też dlatego, że mi się taka czy inna wizja teologiczna spodobała. Wisi mi głęboko problem predestynacji, kicham na pretrybulacjonizm i olewam postmillenaryzm. Nie obchodzi mnie to.

Mnie interesuje praktyka.

Dlaczego wierzę w Boga?

Z tego samego powodu, dla którego wierzę w pilota do telewizora - bo działa.

Uświadomiłem sobie w pewną sobotę jak wygląda moje obecne życie. Wracałem właśnie z koncertu w Radomiu, gdzie zainkasowałem parę stówek za godzinkę grania - coś co lubię robić i zawsze po cichu o tym marzyłem, chociaż nigdy nie wydawało mi się to możliwe. W drodze na dworzec jakiś gość na ulicy poznał mnie i podziękował za "Obławę V", inny za "Balladę o CS", a trzeci za radio Kontestacja. I zapytałem wtedy sam siebie: jak do tego wszystkiego doszło?

Wychowałem się w PRL-owskim, szarym bloku i widokami na szarą przyszłość. Nikt w mojej rodzinie nie był przedsiębiorcą, twórcą, ani intelektualistą. Ani biblijnie wierzącym chrześcijaninem. Ani nikim znanym.

Przeciętność, nijakość, wszystko co najgorsze z PRL-u.

Nigdy nie czytałem książek motywacyjnych. Unikałem wszelkiej odpowiedzialności. Nie chciałem niczym kierować i zupełnie nie wierzyłem w siebie. Nie miałem znajomych. Byłem niewiarygodnie nieśmiały i wiecznie speszony. Nie umiałem się śmiać. I oczywiście nie miałem dziewczyny. Do 25 roku życia, zresztą.

Czyli porażka na wszystkich frontach.

Za to miałem cel życiowy, który był jasno zdefiniowany odkąd miałem 10 lat: skończyć prestiżowe studia na prestiżowym Uniwersytecie Jagiellońskim i zostać prestiżowym programistą. Tyle.

I w zasadzie nie było żadnego sensownego powodu, żeby tak się to właśnie nie miało skończyć.

Więc dlaczego tak nie jesy?

Bo kiedyś, w lutym 1994 roku spotkałem ludzi, którzy zaczęli mi opowiadać o swoich bliskich spotkaniach z Bogiem.

Zaskoczyła mnie już sama koncepcja, że z Bogiem można mieć jakieś realne przeżycia, a nie tylko coś o nim wiedzieć teoretycznie. Uzbrojony w niewzruszony sceptycyzm słuchałem i obserwowałem. Czy ci ludzie są autentycznie inni czy udają? Nie udają. Jako to możliwe? Dlaczego nie udają? Dlaczego się nie dostosowują się? Dlaczego się nie boją? Co jak co, ale na udawaniu to my, w Polsce, znamy. Jesteśmy ekspertami w ściemnianiu. A to przecież byli Amerykanie - nieporadni jak dzieci w skomplikowanej polskiej rzeczywistości.

Ludzie otwarci i niepowierzchowni. Szczęśliwi nie z powodu zewnętrznych okoliczności, ale czegoś, co pochodzi z nich samych. Tacy, co to patrzą prosto w oczy bez ciągłego strachu, który zawsze był ze mną.

O, ten nasz rodzinny, tradycyjny, polski strach!

Strach, że się nie uda. Strach czy dobrze robię. Strach co ludzie powiedzą. Strach czy poprawnie bez błędów. I dziesiątki innych strachów. U nich tego nie było.

Czy mógł to być skutek tego ich życia z tym ich Bogiem? Pewnie ściema. Pewnie to tylko kwestia wychowania, kultury, psychologii, pieniędzy, cholera wie czego.

Ale nie, nie będę sobie wmawiać kolejnych interpretacji tylko po to, żeby mi było wygodniej, żebym nic nie musiał zmieniać i o niczym decydować. Sztuczny uśmiech amerykański bardzo łatwo odróżnić od prawdziwej radości życia.

I ten Bóg, o którym mówili, to był Bóg z Biblii. Ten od zabijania małych dzieci, od wojen, od potopu, ten sadysta, którego dzisiejsi ateiści obwiniają o całe zło świata.

Ale czy tak wyglądają ludzie, którzy pół życia spędzili z sadystą?

Zresztą olać. Kij tam z ludźmi, wezmę się za Biblię. W końcu trzeba to przeczytać i sprawdzić samemu. Bez żadnych interpretacji, książek ani wytłumaczeń. Albo da się to samemu zrozumieć, albo nie warto się tym zajmować.

Biblia mnie zaskoczyła. Już po paru godzinach czytania zrobiło się jasne, że tekst jest zaskakująco prosty. Może nie wszystko było zrozumiałe, ale to, co było, okazało się o wiele spójniejsze niż te nielogiczne brednie, których słuchałem przez lata w kościele. Umysł programisty łatwo wyłapie niespójności. Łatwo układa logiczne powiązania w całość. I co wyszło z tego czytania?

Wszystko inaczej niż mnie uczyli.

W modelu świata z Biblii nie ma miejsca na czyściec. Nie ma mowy o kapłanach, kapłani są bez sensu. Spowiedź też nie ma sensu. A co najważniejsze warunków życia z Bogiem w zgodzie i przyjaźni wcale nie ma dużo. To nie jest długa lista przykazań, jak to w kościele przedstawiają, tylko jeden warunek: dobrowolne, autentyczne i konsekwentne podporządkowanie się Mesjaszowi.

Możliwość autentycznej, osobistej komunikacji z Bogiem - dlaczego nikt z tych ekspertów od Boga nigdy mi o tym nie powiedział? Wszyscy się powoływali na Biblię, a okazuje się, że albo nikt jej nie zna albo wszyscy ją ignorują!

A może to wszystko znowu jakaś ściema?

Może w następnym rozdziale jest małym drukiem jakiś przypis, który wszystko sprowadzi do kolejnego zestaw zasad. Zasad, które - głupi nie jestem - służą ostatecznie tylko do kontrolowania ludzi? Do zmuszania ludzi do absolutnego posłuszeństwa? Czy to opowiadanie o osobistym, żywym Bogu, skończy się w praktyce po prostu uczęszczaniem do takiego czy innego kościoła, do posłusznego automatycznego wykonywania wszystkiego, co rozkaże mój ksiądz, mój rabin, mój pastor, mój guru?

Może. Skąd mam wiedzieć?

Znikąd.

Ale mogę przecież sprawdzić. Bo jeżeli to nie ściema,a prawda - myślałem sobie - to jak niezwykłe życie może mnie ominąć. No bo mówimy tu o Bogu, który występuje w przyrodzie. A nie tylko na figurce w postaci farby albo w katechizmie w postaci tuszu. W ten sadyzm to jakoś nie wierzyłem, sadysta nie poświęca się dla ludzi ani nie produkuje tak zadowolonych pracowników.

Tak, fajnie, ale... wolność! Co z wolnością?

Wolność? Ważna rzecz. Niezależny od Boga człowiek jest wreszcie wolny - mówili.

Ale widziałem ja tą wolność człowieka w praktyce: przymusowe wstawanie co rano do pracy, której się nie znosi, żeby zarabiać na spłatę kredytu za dom, który się kupiło ze strachu przed przyszłością. Kredyt ze strachu przed ryzykiem, praca ze strachu przed kredytem, rodzina ze strachu przed samotnością, wspólne męczenie się ze strachu przed rozwodem.

Jest też inna wolność, wolność przedsiębiorcy-pracoholika, który w wiecznym stresie nie ma już czasu na cieszenie się tym, co się zarabia. Ma tylko nadzieję, że kiedyś spadnie mu z nieba Zysk Pasywny i wtedy nastąpi raj po latach zap****nia. I nie wiadomo co gorsze: jak mu się plan uda czy jak mu się nie uda. Ci, którym się nie udaje, zapracowują się na śmierć, tracąc po drodze marzenia, rodzinę, przyjaciół i zdrowie. Ci, którym się udaje, cieszą się tym przez parę miesięcy, po czym odkrywają, że nie wiedzą co ze sobą dalej zrobić.

Znałem też idealistów, co z pasją krytykowali niewolnicze poddaństwo Bogu. Tyle, że sami byli uzależnieni od telewizji, bezpieczeństwa, nałogów, seksu, partnera, tradycji, ziemi, historii, lenistwa i przyzwyczajeń. Oto facet co pali 3 paczki dziennie, oto babka, co waży 110kg. Oboje opowiadają mi o wolności. Jeden nie może przestać palić, druga nie może przestać żreć, ale obojgu życie w tym wewnętrznym przymusie nie przeszkadza krytykować ludzi, co się dobrowolnie poddali Bogu. I wykrzykują im do ucha: "a co z waszą wolnością?!"

I co: śmiać się czy litować?

Po latach przekonałem się, że wolność to też nie kwestia teorii, ale praktyki. Bo co w twoim życiu zmieni przekonanie, że Bóg jest, albo że go nie ma? Co zmieni pogląd, że Jezus przyjdzie o 1000 lat później albo wcześniej?

Chrześcijaństwo z Biblii nie było wyznawaniem ideologii, tylko zwyczajnym życiem w konsekwentnym zaufaniu, że twój niewidzialny przyjaciel naprawdę tam jest i wie co robi. Przekonanie, że nie śpi i nie jest mu wszystko jedno.

Koncepcja Boga rzeczywistego - co za nowość! A gdyby tak było, gdyby Bóg potrafił i chciał komunikować się z nami bardziej bezpośrednio? Na więcej sposobów niż tylko przekazanie jakichś uniwersalnych zasad i reguł do przestrzegania? O, wtedy dopiero życie miało by potencjał!

Więc zaryzykowałem. Spodobało mi się. Może z głupiego optymizmu. Może z dziecinności. A może za dużo książek fantastycznych, nie wiem. Zresztą ważne to? No bo co mi to zaszkodzi? Najwyżej zrobię parę więcej głupot w życiu i wyjdę na naiwnego durnia. Gdyby się okazało, że to całe nasłuchiwanie Boga to zwykła autosugestia, to machnę ręką i zrezygnuję. I będę mądrzejszy.

Kiedy rzucisz monetą 20 razy to przecież widać już będzie czy mówimy o przypadku, czy coś tu się dziwnego dzieje. Dobrze, więc zabieram się za rzucanie. Bo szkoda czasu.

I tak, kierując na początku samą tylko nadzieją na prawdziwość tego nowo odkrytego Boga, za łaskawym przyzwoleniem rozumu, który o dziwo nie zgłosił veto ani do Biblii ani do autentyczności historii ludzi, zacząłem żyć z Bogiem w praktyce.

I nie zajęło dużo czasu, żeby się przekonać czy to szukanie kierownictwa Boga było losowym rzutem monetą czy czymś realnym.

Ktoś do mnie teraz czasem napisze: "udowodnij mi, że Bóg istnieje!"

Idiota.

A po co?

Sam sobie udowodnij! Gdybyś faktycznie chciał wiedzieć coś na temat Boga, to byś po prostu zaryzykował i sprawdził. Jeżeli nie sprawdzasz, znaczy, że albo na ten pomysł nie wpadłeś albo ci nie zależy. Jeżeli nie wpadłeś na to, no to teraz już wiesz - zostań chrześcijaninem, wróć za rok i opowiedz jak było. Jeżeli ci z kolei nie zależy, to po kiego grzyba zawracasz mi głowę?

Dla mnie pytanie: "czy Bóg istnieje" jest równie głupie jak: "czy seks sprawia przyjemność". Oczywiście, można przeanalizować sobie anatomię organów płciowych. Albo poczytać dzieła autorytetów teoretyzowania. I jednemu wyjdzie tak, drugiemu inaczej, ale ja po prostu powiem: chcesz wiedzieć? Sprawdź!

Sprawdź, przekonaj się, to się nie będziesz głupio pytał.

Pytanie "czy Bóg istnieje" wielu ludzi uważa za dowód rozsądnego szukania prawdy. I pewnie nie spodoba im się, że Biblia uważa taką wątpliwość za zwykłą głupotę: "powiedział głupi: nie ma Boga" [Ps 14, Ps 53]. Rozumiem dlaczego - bo czy nie jest głupim teoretyzować co jest za drzwiami, kiedy można złapać za klamkę?

Może w czym innym rzecz. Może to własna duma nie pozwala żyć na czyjejś służbie. Może poczucie własnej godności nie pozwala ryzykować wyjścia na idiotę, gdyby się przypadkiem okazało, że ten niewidzialny, wyimaginowany przyjaciel to faktycznie niewidzialny, wyimaginowany przyjaciel, a nie Bóg.

Co do mojej historii, to interwencje Boga w moim życiu doprowadziły mnie do stanu dzisiejszego. Więc mogę sobie sam dla siebie, prywatnie, po 24 latach ocenić po efektach czy widać ślady ponadnaturalnego kierownictwa.

I tak sobie właśnie zrobiłem pewnej soboty. I stwierdzić muszę, że jakimi by standardami nie mierzyć, mam niestandardowe, barwne i satysfakcjonujące życie. Inne niż wszyscy. Lepsze niż większość. Miałem troszku pieniędzy i miałem troszku sławy, ale w odróżnieniu od innych miałem przy tym czas i luz, zamiast strachu i stresu. Mnóstwo wolności. Uniknąłem rutyny, uniknąłem komercyjności. Nie mogę powiedzieć: "jak ten czas szybko zleciał" - bo nie leci szybko. Nie ma dwóch takich samych tygodni. I ciągle wszystko jest możliwe, ciągle zaczynają się nowe rzeczy. Trudno mnie oderwać od pracy, bo spędzam dni robiąc to, co najbardziej lubię. Daję dużo więcej niż biorę. Z ludzi, którzy mają mi być za co wdzięczni, zebrała by się armia.

I przedziwna rzecz: pracując tak dużo, kierując ryzykownymi projektami, bez stałej pensji, bez ubezpieczenia, pod ciągłą krytyką, ze wszystkimi zagrożeniami i presją osoby publicznej, wyglądam na kilkanaście lat mniej niż mam. Biorąc pod uwagę okoliczności, powinienem wyglądać jak swój własny dziadek.

Gdyby mnie ktoś dawno temu spytał jakie życie bym dla siebie chciał, powiedziałbym, że właśnie takie. Ale nigdy tak nie powiedziałem. To było daleko poza granicą marzeń i wyobraźni.

I Bóg był we wszystkim. I interweniował. Żebym zrezygnował ze studiów informatycznych na UJ - zrezygnowałem. Z wielkim trudem, to było moje marzenie i mój plan, od zawsze. Ale gdybym wtedy postawił na swoim, gdybym się trzymał tego co ja chcę, pracowałbym bym dziś na zwyczajnym, nudnym etacie stereotypowego programisty. Nikt by o mnie nie słyszał. Nic bym ciekawszego ludziom nie dał, nie przekazał, nie nauczył. Ale stało się inaczej, bo jak irracjonalny wariat posłuchałem głosu niewidzialnego przyjaciela.

I był ciągle, wśród zwykłego życia. Pomagając mi w planach, albo je niszcząc. Załatwił mi zwolnienie z obowiązkowej służby wojskowej, wykorzystując luki prawne. Wysyłał mnie w różne miejsca i finansował to na różne sposoby. Bywało, że jechałem gdzieś z biletem w jedną stronę i bez pieniędzy. Znajdywał mi pracę, zanim w ogóle zacząłem szukać, albo ją zabierał, kiedy zaczęła przeszkadzać. Rozsyłał po różnych miastach. Pieniądze czasem przychodziły zwyczajnie, czasem w najdziwniejszy sposób, ale zawsze były na czas.

Często nie wiedziałem po co robię to czy tamto, po latach okazywało się, że było to częścią większego planu. Moje głupie gadanie do dyktafonu, hobby bez znaczenia, po latach doprowadziło do powstania radia Kontestacja i programu Odwyk. W 2009 bez żadnego mojego planu, przygotowania, zasługi, stałem się nagle znany paru milionom ludzi. Same zbiegi okoliczności.

Wiele z tego, co dziś robię, przychodzi mi łatwo, ale ani nie urodziłem się z tym ani nie wypracowałem. To konsekwencja przeszłości, w której konsekwentnie kierowałem się głosem Boga, i rozmaitych skumulowanych (niczym mutacje w teorii ewolucji) zbiegów okoliczności. Słuchałem go na tyle, na ile byłem w stanie usłyszeć. Albo może zgadnąć, jak kto woli. Jak widać wystarczyło. Pewnie mogłoby być tego więcej, gdybym był mniej tępy. Ale mnie tam wystarczy. Już teraz moje życie przekroczyło moje marzenia o kilkaset procent.

I nie potrzeba wcale proroctw, wizji, wyrzucać demonów, mówić innymi językami, żeby stwierdzić, że Bóg, któremu się powierzyło życie, faktycznie w nim jest.

Więc przekonywanie kogoś, kto żył parę lat z Bogiem i widział efekty takiego życia, przekonywanie go, że Boga nie ma, jest tak samo mądre jak przekonywanie kogoś kto spędził pół roku w Auschwitz, że nie było Holokaustu.

Szkoda, że niewielu jest chrześcijan-praktyków. Może ludzie są zbyt dumni, zbyt pewni siebie? Może za mało wierzą w możliwość realnej interwencji Boga, żeby na nim polegać w konkretnych sytuacjach życiowych? Ilu stać na to, żeby zamiast modlić się, żeby "Bóg kierował ręką lekarza" wyrzucić tabletki do kibla i zdać się wyłącznie na Boga? Czy gdyby Bóg nawet powiedział to z nieba przez magafon, to przeciętny chrześcijanin tak by zrobił? Czy raczej twierdziłby, że mu się tylko zdawało i posłuchał nawoływań do rozsądku i odpowiedzialności?

Marna szansa, że trafisz na takiego, który jest gotowy faktycznie coś zrobić, a nie tylko demonstrować jak dobrze zna teorię.

Zresztą jak byś ty zareagował, gdyby do ciebie przyszedł naukowiec i zaczął udowadniać, że marchewka jest trująca? "Nie jest trująca, przecież jadłem setki marchewek" - powiedziałbyś. A on by ci przez godzinę wykładał logiczny dowód na to, że właśnie jest.
- Każda marchewka to skondensowana trucizna!
- Nie bądź idiotą i po prostu spróbuj.
- Co ty, chcesz mnie otruć?
- Przecież zjadłem już dwie na twoich oczach i widzisz, że żyję.
- Przypadek.
- To nie jedz i nie zawracaj głowy.

Więc ja mówię ci to samo: spróbuj albo nie zawracaj głowy.

A niezależnie od tego czy spróbujesz czy nie, zawsze mi będzie miło wypić z tobą piwo. Byle dobre!

Martin Lechowicz